Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Król i Bondarywna 121.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

wała, a trafiło się to nieraz i dawniej, nauczona doświadczeniem, nie próbowała go nawet rozweselić, zostawiała to czasowi i udawała, że nie widzi i nie rozumie. Jeśli w złem usposobieniu wprost ją zaczepił, naówczas stawała mu oko w oko, nie darowała słowa, opornie się przy swojem trzymała i walka zwykle tem się kończyła, że Sydor uszedł lub zmilczał.
Tym razem na straszniejszą się zdawało zanosić burzę niż kiedykolwiek. Sydorowa była niespokojną, czuła, że miał powody do gniewu, rzucała więc kiedy niekiedy słówkiem łagodzącem.
W starym kipiało i gotowało się wszystko. Nie rozumiał, gdy doń mówiono, po całych dniach błądził po chacie, po ogrodzie, po obejściu, bez celu. Zabój włóczył się za nim. Natałka, którą tak kochał, nie odbierała nawet odpowiedzi na pytania; co spojrzał na nią, to oczy odwracał.
Na polu, które się za chutorem ciągnęło, stał, nie wiedzieć jak, z lasów chyba dawnych ocalony, stary, wypróchniały dąb. Pod dębem było siedzenie. Niekiedy tam z wołami odpoczywano.
Wieczorem, jednego dnia, Sydor jakby chciał z chaty uciec, poszedł pod dąb i siadł. Na wieczerzę posłała Sydorowa zawołać go, ale Maksymowi odpowiedział tylko:
Idy k’czortu!