Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Król i Bondarywna 126.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Dzień, co się chmurny obiecywał, ku porankowi wyjaśniać się zaczął. Mgły wiatr pędził na stepy i szły, dołem się wlokąc, a po nad niemi czysty lazur niebios się odsłaniał. Rosa spadła jakby deszcz na zasiewy i wszystko nią odżyło. Skowronki dzwoniły w górze, bociany z wyciągnionemi nogi sunęły na moczary, zające z podniesionemi uszami wartowały na miedzach, po płotach skrzeczały sroki, trzepiąc skrzydłami, a górą, ledwie dojrzeć okiem, jaskółki się zwijały jak tanecznice w sali balowej.
Słońce właśnie się nad mgłą uniosłszy, złociło chutor, gdy we wrotkach ukazała się postać kobieca, sama jedna. Było to coś pańskiego, a przecie nie żadna pani, ale jakby wykrzywiony cień dworskiej damy. Strój przypominał elegantki, ale był ułożony jakby na przedrzeźnianie; z pod kapelusika wyglądała twarz żółta, wymęczona, z czarnemi, żywemi oczyma, które biegały dokoła.
Zawahawszy się nieco, przybyła popchnęła wrotka i rozglądając się, weszła. Sydorowa właśnie stała w progu i ciekawie się przypatrywała. Jeszcze słowa nie rzekłszy, uśmiechnęła się jej wchodząca pani.
— Wszak pani Bondarowa? — zapytała.
— Co za pani? Bondarowa, ale nie pani — odparła, z równą ciekawością wpatrując się w zbliżającą Sydorowa.