Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Król i Bondarywna 143.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Myśl puszczała się jak dziki koń po stepie. Plersch tem tylko żył.
Raniuteńko wstał. Serce mu biło, nie wiedzieć czego. Zszedłszy na dół, zobaczył w oknie u Zamysłowskich wykwitłą różę miesięczną i — ukradł ją, aby sobie popielaty frak nią przystroić. Żaboty pomięte w tłumoku sam odchuchał, mankietki były fantastycznie powyciągane, ręce umyte z kokieteryą. Pończochy włożył jedwabne, z klinami à jour, trzewiki ze sprzączkami stalowemi, u kamizelki dewizki zdobiła wielka gałka koralowa jako dorodna wisznia, a guziki jej były wprawdzie szklanne, ale ze szkła weneckiego, w tęczowe kolory.
W zwierciadle wydał się sobie wcale przystojnym, choć nim nie był.
Było jeszcze bardzo rano, gdy na wschodkach posłyszał głosy. Stara kobieta weszła do izby, obejrzała się do koła i dopiero znać przekonawszy, że się nie omyliła, obejrzała się za siebie w ciemną sień, ręką skinąwszy na towarzyszkę.
Była to Sydorowa, za nią tuż szła Natałka. Ranek był chłodnawy, okryła się więc chustą wielką cała i dopiero na próg wszedłszy, ją zrzuciła.
W tym półmroku Plersch ujrzał swój wzór po raz pierwszy.
Ani Sydorowa ani Natałka nie wiedziały dobrze, jak się ubrać miała do malowania. Czuła instynktem