konwulsyjnie i nieprzyzwoicie. Nie mogąc wytrzymać, panna Grzybowska z gniewem największym przypadła do drzwi i zabierała się wyłajać natręta, gdy ujrzała przed sobą jakąś postać, kłaniającą się jej, niby znaną, a nieznajomą, czystego koczkodana.
Był to mężczyzna nie młody, osobliwej twarzy, jakby zszytej z różnych kawałków, tak pofałdowanej dziwacznie. Niektóre jej części były poopalane, inne białe, a na domiar plamy brunatne od ostuły rozrzucone na czole i policzkach, koloryt ten fantastyczniejszym jeszcze czyniły. Źle włożona peruka zsuwała się na czoło, strój francuzki niby wytworny, ale z pewnością od tandeciarza kupiony, leżał na tym jegomości, jakby w nim chodzić nie umiał. Szpadka u boku, jak rożenek, zawadzała mu około nóg, na których pończochy źle ponaciągane, składały się w obwarzanki. Trzewiki też nie do jego nóg musiały być robione.
Kapelusik dusił pod pachą, nie wiedząc dobrze, co z nim począć; to go pod samo ramię podsuwał, to mu się wyślizgał, że go ratować musiał od upadku.
— Panna Grzybowska dobrodziejka! — zawołał głosem nieco ochrypłym.
Gospodyni krzyknęła, dopiero teraz poznając szambelana Rzesińskiego.
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Król i Bondarywna 209.jpeg
Ta strona została uwierzytelniona.