Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Król i Bondarywna 221.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

słabego, puścił się na trzecią. W trzeciej grubo dosyć przypłacił. W czwartej chcąc się odegrać, pośliznął się gorzej jeszcze. Gra przeciwnika w dziwny się sposób polepszała, w piątej doszła przegrana do dwudziestu dukatów.
Czas było na hecę. Pan Mikorsz nazajutrz rewansz ofiarował.
Markotny wstał szambelan; wzięli fiakra i dostali się na tę sławną hecę. Dnia tego drewniana buda była pełna, bo niedźwiedzia szczuć miano. W pierwszych krzesłach pełno dam postrojonych siedziało, a ze strojów i postawy łatwo poznać było, że nie lada mieszczki to były, ale damy najpierwszego towarzystwa. Szambelan miał wzrok przykrótki, szczególniej na jedno oko nie dowidzał. Z daleka rozpoznać dobrze twarz było mu niepodobieństwem, strójednak i figura jednej damy osobliwie go uderzyły.
Wiele oczów się ku niej zwracało. Siedziała w pierwszej loży, sama jedna, a po za nią w kątku ukryta stara jakaś kobieta. Widać ją było niemal całą, bo na wysokiem siedzieniu zajęła miejsce. Miała na sobie do gorsu aksamitną suknię czarną, z pod której białe jak śnieg ramiona i popiersie cudne widać było, obramowane bogatemi koronkami. Na białym gorsie świeża róża, pełna, przypięta, cudnie się odbijała. Fryzura cała w puklach, spadała jej na