Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Król i Bondarywna 241.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

kaszel go dusił, co aż krew po nim się rzucała.
Tu się Maksym zatrzymał. Bondarowa oczy zwróciła na niego i patrzała mu w twarz długo.
— Umarł — rzekła — ja wiem, jam go tej nocy widziała; umarł... ja się grzeszna modliła za jego duszę.
— Na wyżkach w chacie kozaczej nadedniem zawołał mnie do siebie i w głowę pocałował. „Mnie przyszła godzina — rzekł — trzeba iść zdać rachunek. Bóg jeden wie, co z duszą będzie; powiedzże im, że przebaczyłem wszystko, bo i ja przebaczenia potrzebuję.“ Uderzył się w piersi pięścią, głowa się zatoczyła, chwycił mię jeszcze raz za ramię, bom nad nim klęczał... i już duszy jego nie było.
Zamilkł Maksym chwilę.
— Co było robić? gdzie się dziewać? Powlokłem się na chutor, a tam pustynia i bodiaki na gruzach i tęsknica, nie wydychać; ani żyć, ani umierać! Więc w świat za wami, matko Bondarowa, bo u mnie nikogo w świecie, tylko wy a ona... Ot, jak pies wietrzyłem tropy i zawlokłem się między Lachy.
Zamilkł Maksym i oczy zakrył dłonią. Sydorowa siedziała niema; noc nadchodziła. Zerwała się nagle z ławy.
— Chodź ze mną — rzekła — odpoczniesz pod dachem.