Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Królewscy synowie tom III 018.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

krwi jest, a Sieciech takim poddanym i sługą jako wszyscy. Jak ci się zda? mów sam?
— Alem słowo dał? — odparł Strzegoń.
— A cóż warte słowo dane na złe? choćby nawet i przysięga, że się popełni grzech? — rzekł ksiądz. — W takim razie krzywoprzysięztwo jest cnotą, a wierność słowu zbrodnią. Pomyśl jeno, czy ten, który sięga po berło i koronę przez krew, może być błogosławionym i z sobą królestwu przynieść błogosławieństwo?
— A! no! — westchnął Strzegoń — jest jeszcze droga jedna. Jam stary, pokłonię się i pójdę precz, nie chcąc zdradzić ani jednego ni drugiego.
— Tak — rzekł ojciec Tyburcy — tylko naówczas przyjdzie w miejsce wasze inny, mniéj sumienny i litościwy człek i zrobi to, co wy mieliście uczynić. Bolko więc zginie — nie żal ci go?
— A! miły ojcze — przerwał Strzegoń żywo, ręce składając. — Serdeczne to paniątko! — żeby miało ginąć marnie — pomyśleć strach! — jam ze śmiercią oswojony, napatrzyłem się padających trupów jak liści w jesieni — a no — żeby ten kwiat korony królewskiéj padł!
— Nie daj Boże, aby się to nieszczęście stało! — odezwał się o. Tyburcy.
— Cóż mam czynić? co? — zapytał żołnierz.
Jęli namyślać się oba; ksiądz się na ołtarz zapatrzył, jakby z niego chciał czerpać natchnienie — potém rzekł: