Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Królewscy synowie tom III 025.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

dzono stada z paszy, wołano, otrębywano, co było załogi pędzono do wrót i na wały.
Strzegonia, jakby w ziemię wpadł, długo wyszukać nikt nie mógł. Szperano za nim po kątach, po ciemnych zakamarkach, aż ktoś przypadkiem znalazł w szopie na sianie, z głową pokrytą, jakby spał, choć, jako żywo, oka nie zmrużył.
Zawołany, nie mógł odmówić — poszedł. W drodze idąc przez podwórce, napotkał Besiora, dowiedział się od niego z czém przybył, i zmiarkował, że stanowcza nadchodziła godzina.
Wlókł się do królewicza jak na ścięcie. — Magnus, który nań czekał, poprowadził go do izby — przed biskupa i Bolka.
Na widok osiwiałego wojaka, królewicz, w którym wszystko wrzało, a słowa w sobie nigdy nie mógł strzymać ni ważyć — zawołał:
— Strzegoń! słuchaj! — Przyszły tu wieści straszne, ohydne, oskarżenie niegodziwe. Ciebie, starego mojego druha, ciebie z innymi obwiniają, żeś ty mnie chciał wydać na stracenie, żeś ty był z Halką, Strzepą i Zabojem wyznaczony na to. Nie wierzę! — mów!
Wszyscy oczy weń mieli wlepione. Strzegoń blady stał milcząc, ręką wodził po twarzy i brodzie, wzdychał, podnieść wzroku nie śmiejąc.
— Strzegoń! mów! — powtórzył Bolko. Ze Strzegoniem działo się, co bywa czasem ze strzałą,