Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Królewscy synowie tom III 048.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Duchownemu przystawało najlepiéj być pośrednikiem do układów.
Zbigniew nie wiedział o niczém, gdyż zgody żadnéj nie pragnął. Powtarzał ciągle jedno, że Sieciecha precz wygnać trzeba, albo mu głowę wziąć, iż śmiał stawać między ojcem a dziećmi.
Wielu zapalczywych mu wtórowało, o królu zresztą, jakby go na świecie nie było, nikt nie myślał, wiedziano, że narzędziem stał się posłuszném.
Drugiego dnia wezwany staruszek przybył do obozu, Magnus go niemal po niewoli zabrać polecił, jechał więc mniéj wesół, niż zwykle...
Dopiéro gdy go z konia zsadzano, Zbigniew zobaczył księdza i pytał:
— Cóż to tu ten stary klecha ma robić i po co on nam potrzebny!
— Potrzebny jest, — rzekł Bolko, aby się swoja krew nie lała. Poślemy go do króla ojca, niech Sieciecha od siebie odegna precz, a wojny nie będzie.
Zbigniew pomyślał i zamruczał szydersko:
— Król tego nie uczyni, bez swojego kochanka się nie obejdzie. Wojna musi być, na gardło mu nasiąść trzeba, inaczéj spokoju nie będziemy mieć nigdy.
Nie chciał się z nim sprzeczać, ani Magnus, ni brat, swoje czynili.
Wysłani za językiem donieśli tego dnia, że