Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Królewscy synowie tom III 083.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

sterze siedzieli już milczący, otaczając w pośrodku nich, zajmującego pierwsze miejsce arcybiskupa. Twarz jego zwykle łagodna, teraz była gniewną, surową, straszną. Samo milczenie, którém na pozdrowienie odpowiedział, groźném było i pełném znaczenia.
— Ojcze najprzewielebniejszy — zawołał dumnie Sieciech — choć nie powołany staję tu, jakby na sąd wasz dobrowolnie. Obwiniają mnie wszyscy wrogowie moi, chcę abyście sądzili między mną a nimi.
— I sądzić musimy a będziemy — zawołał arcybiskup uroczyście — sądzić będziemy nie ludzkim sądem, ale Bożym.
Tak — naszą rzeczą jest nie dopuścić zgorszenia. Wy wojewodo, jesteście kamieniem obrażenia, wy słabym królem władniecie, wy królową, wy przekupionemi ludźmi.
Sieciech stojąc zarumieniony, zlekka uśmiechać się probował szydersko.
— Tak — rzekł — teraz tu nie ma winowajcy jeno ja, nie ma zbrodniarza, tylko ten — wskazał na siebie — ten jest zbójca, łupieżca, zdrajca, cudzołożnik. Lecz posłuchajcież obwinionego, bo sąd i rozbójników słuchać winien.
— Gdy nie są pochwyceni na uczynku! — odparł arcybiskup.
Oczyma surowemi mierzyli się duchowni. Zachęcając do wytrwania w tém usposobieniu.