Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Królewscy synowie tom III 112.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

się zda, że gdyby na nas djabły wyszły z piekieł, tenby i ich zwyciężył.
Obydwa na wspomnienie to przypadkowe nieczystéj siły przeżegnali się trwożliwie.
— Hej! hej! i bez Sieciecha żyjecie, jakby go już na świecie nie było — dodał przybysz.
— Ani pamięci już u nas o nim — zakończył Strzegoń.
— A król?
— Bolał dużo i przeboleć musiał — mówił dowódzca. — Długo nawet Bolka odpychał, teraz znowu go miłuje jak oko w głowie, któżby mógł inaczej?
Podróżny skrzywił się słuchając.
— Przecie i Zbigniew nie wiele gorszy! — wtrącił.
— O! o! — przerwał Strzegoń — za się! kleryk czasem zrywa się do mieczyka, a no mu się z nim nieszczęści. Co go wyjmie, to schować musi nie umoczywszy chyba w wodę. — Radby on, żeby się zań ludzie bili, sam woli Niemki gładzić po twarzy. Język ma mocny a pięść słabą.
Począł się śmiać Strzegoń stary.
— A cóż powiecie? — dodał poważniejąc — nie dałbym zajęczéj skórki za to, że ten słaby klecha naszego mocnego pana zwycięży, — Bolko nieopatrzny gorączka, co w sercu ma to na języku. Tamten rozumny, co w głowie ma, nie powie nikomu, językiem mota, aby w błąd wprowadził.