Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Królewscy synowie tom III 115.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

żem, a więcéj nad lata ciągły trud wojenny go ukrzepił.
Choć złém okiem patrzał nań posłaniec, nie mógł się oprzeć wrażeniu, jakie piękność, męztwo i siła wywierają. Puszek młodzieńczy okrywał twarz ogorzałą, zdrowiem kwitnącą, wśród któréj bystrych oczów dwoje jak dwa czarne świeciło dyamenty. Widać było prawie, jak pod tą czerstwą skórą, krew żywo płynęła. Pańska i rycerska postawa budziła poszanowanie — królewskie dziecko znać w nim było zdala; dowódzcę nawykłego rozkazywać i niczém się nie dać ustraszyć.
Strzegoń spotkał się z nim wśród podwórca — Bolko właśnie konia osadzał i zeskoczył z niego.
— Stary mój! — krzyknął głosem doniosłym a drżącym — ludzi! ludzi!! Do koni! co jest najlepszego! kto żyw, dziś, zaraz ze mną!
— Cóż się stało? miłościwy panie? — podchwycił kłaniając się Strzegoń.
— A! psia gromada ujada nad granicą! — wołał Bolko. — Zwąchały wilki wściekłe, że my tu świętować mamy — Pomorcy znowu Santok oblegają!
Strzegoń stał pomięszany nie wiedząc, jak spełnić rozkazy.
— Miłościwy panie, święto wielkie tuż przed nami! Uroczystość wasza! Sproszone duchowień-