Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Królewscy synowie tom III 141.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Arcybiskup chłodno za rękę go ujął.
— Uspokój się — rzekł łagodnie. — Mnichowi, który się bez wiadomości starszych wyrwał z tym głosem, a który obcym jest i kraju nieświadomym, naganić kazałem tę samowolą.
Zawróciła mu głowę okazała uroczystość, czuł się, jak powiada, natchnionym. Spiritus flat ubi vult.
— Natchniony! — rozśmiał się złośliwie Zbigniew. — Tak oni powiadać będą na swe uniewinnienie, w rzeczy inaczéj być musi. Mnicha nasadzono, opłacono go, aby ludziom zwiastował, że Bolko jeden tu godzien być królem i panem, że bohaterem jest! Chciano mnie upokorzyć i poniżyć!
— Dziecko moje! upamiętaj się — przerwał starzec. — Niechaj cię zazdrość nie obłąkiwa, niech ci serca nie psuje. Dwu was jest równych u ojca i w téj ziemi, a kto więcéj uczyni i zasłuży, ten pierwszym będzie.
— Tak! z goryczą podchwycił Zbigniew. On od kolebki się nosi z mieczem, mnie rzucono za klauzurę, związano ręce, uczono pacierzy nie wojny. Cóżem winien, że mnie ten młokos wyścignie! Ja paść muszę!
Arcybiskup podniósł rękę i przeżegnał go.
Pax tibi! pax! — powtórzył kilka razy. — Spowiadaj się z tego coś uczuł i co rzekłeś, bo niesprawiedliwie obwiniasz ludzi, którzy złéj woli nie mają.