Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Królewscy synowie tom III 206.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

— Jak ich wam odbierzemy — rzekł — zrobiemy z nich żołnierzy.
Sobiejucha śmiać się niby począł.
— Ha! ha! żartujecie! odbierać już chcecie! Brat bratu przecie oka nie wykole.
Nagle, wyrzekłszy już to, spojrzał na Skarbimierza, który jednego oka nie miał, i strwożył się, iż mu się głupie słowo wyrwało.
Poseł nie zdał się zważać na nie.
Wyszedł natychmiast, a Marko mu towarzyszył. W dziedzińcu strzymał go, okazujący się przyjacielskim ochmistrz Zbigniewa.
— Miłościwy panie — rzekł cicho — nie przemawiajcie zbyt ostro do naszego pana. — Człek chorowity, zgryźliwy, weźmie do serca. Nie trzeba zgody psować, póki jest.
Nic na to nie odpowiedział przestrzeżony. — We dworze Zbigniew już czekał nań, ale bez większego orszaku i występu, niespokojnym był i o przygotowaniach zapomniał.
Powitał przybywającego nader łaskawie.
— Znowu mnie chorym zastajecie! — odezwał się pokaszlując — dopust Boży na mnie ta słabość!
— Życzymy zdrowia waszéj miłości — począł Skarbimierz — życzymy z serca, bo to uparte choróbsko trwa już zbyt długo, a Pomorcy nam pokoju nie dają.
Nim Zbigniew zaciąwszy usta, przygotował się