Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Królewscy synowie tom III 208.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

wreszcie głosem płaczliwym, jakim dziady żebrzą pod kościołami, odezwał się hamując,
— Boże miłosierny! co za dola moja! jestem znieważony, uciśniony, osądzony, odepchnięty, potępiony. Najmniejszy tu w tych ziemiach nie mam znaczenia ani siły, siedzę na najgorszéj dzielnicy — chorzeję, marnieję, ginę i za moją miłość i wierność — taka nagroda!!
Skarbimierz mu przerwał.
— Miłościwy książę! słów my dosyć słyszeliśmy.
— Tak! — gniewnie krzyknął Zbigniew zmieniając głos — tak! uczynku mi żadnego nie zadacie? — Wiem, że nazywacie mnie zdrajcą? a ja was zowię potwarcami! zdrada! gdzie dowody? pokażcie, gdzie! jaka? To czynię co chcę, jestem u siebie panem.
— Brońcież się sami od nieprzyjaciela, odparł poseł. Dotąd my sami bronić was musimy.
— A kto was prosi o to! — wołał Zbigniew — jam pomocy nie wzywał nigdy.
— Mamy więc dopuścić, aby Pomorce spustoszywszy wasz kraj, poszli nasze spustoszyć? rzekł Skarbimierz.
— A toć nie mnie, ale sami siebie bronicie! śmiejąc się śmiechem złym i groźnym podchwycił książe. Co mi do tego? wdzięczności wam nie winienem.
— Miłościwy panie! — mówił Skarbimierz, —