Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Królewscy synowie tom III 212.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

dno, aby ludzi dali na wyprawę, naznaczyli miejsce, czas i liczbę.
Zdawało się niezmiernie dziwić Sobiejuchę, że się takiéj rzeczy domagano, pobiegł do pana po rozkazy i wrócił krokiem powolnym.
— Co przynosisz? — zapytał poseł.
— Nie to com pragnął! — zawołał Marko. — Bóg widzi, chciało mi się koniecznie wyprosić na wyprawę z wami! Stęskniłem się za wojenką. Zobaczylibyście, że i ze mnie żołnierz niczego! aż mi się serce wyrywa do boju, ale pan nasz nie dopuszcza!!
Jużci on lepiéj wié co może!
Ludzie nasi porozsyłani po grodach, nimbyśmy ich pozbierali, zwołali, uszykowali, a nimby się ta hałastra nauczyła co potrzeba, dużoby czasu upłynęło. Co na to radzić? co? Nie możemy nic dać! nie mamy!
— Ludzi nam tylko dajcie — rzekł Skarbimierz — i konie, choć dzikie, my zrobiemy z nich takich jakich nam potrzeba.
— Pewnie! — przerwał Marko podnosząc ręce — ale zkądże wziąć tych ludzi, zkąd koni? Lud na przednowku, wynędzniały, mizerny, porozłaził się, wymarł... Całe osady pustują. Konie téż niezdrowe, zima była ciężka, chude! skóra i kości! Zkąd co wziąć? jak?
Książe mało nie płacze...