Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Królewscy synowie tom II 013.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

na królewicza spójrzawszy, nie okazywał dlań dobréj woli, ani się myślał zbliżyć do niego. Zahoń go zagadywał kilka razy, dokąd jechali, nie odpowiedział mu nic, tylko ramionami potrząsnął.
Zbigniew trwożyć się zaczynał.
Drugiego dnia, gdy Zahoń probował znów sotnika badać z pokorą, prosty chłop odrzekł szydersko.
— Nie bójta się — będzie wam dobrze! Kto się dostał w ręce naszego pana miłościwego, Wojewody Sieciecha, z rąk się jego żyw nie wydobędzie. Wy jemuście pod straż oddani, — czego więcéj chcieć?
Przykazanie jest, gdyby który uciekać chciał, oszczepem go!!
Słyszał to Zbigniew, dreszcz poszedł po nim. Ani in, ani Zahoń kraju otaczającego nie znali, odgadnąć więc nie mogli dokąd ich prowadzono. Na noclegu z zaściany, przysłuchując się ludzi rozmowie Zbigniew pochwycił nazwisko Gniezna, kilkakroć powtórzone. Z tego się domyślił, że zapewne ich na gród ten prowadzono. Skłonny do tłumaczenia sobie na dobre tego co go spotykało, nabrał królewicz lepszéj myśli. W Gnieźnie prędzéj żywą twarz zobaczyć, głos ludzki posłyszeć mogli.
Przy kościele znajdowali się księża liczni, do których Zbigniew uciec się miał nadzieję i przez nich coś może u króla uzyskać.