Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Królewscy synowie tom II 015.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

było łatwo, do budowy i ozdoby świątyni sprowadzeni, w znacznéj się liczbie kręcili.
I języki słychać było rozmaite wśród tłumu.
Gdy gromadka przybyła, stanęła w dziedzińcu, wyszedł zaraz starosta grodowy (castellan), człek stary, szubą okryty, w czapce ogromnéj, za nim klucznik i inna czeladź, aby przyjąć królewicza z rąk straży.
Nikt mu jednak i głową nie skinął. Z konia z siadłszy pod strażą iść musiał pieszo na tylną część zamku, gdzie dlań izba stała gotowa jedna, a przed nią druga, w któréj stróże pilnować go mieli.
W oknach téj izby pustéj, w któréj ledwie ławy brudne, stół prosty, a w rogu tarczan był sianem przyrzucony — w oknach błon nawet na zimę nie wprawiono, tylko kraty gęste i okiennice zasuwane.
Zawiedziono go tu nie mówiąc doń, nie spytawszy o nic, ledwie nań patrząc, jak prostego winowajcę, którego jutro tracić mają.
Starosta drzwi i okien mocy próbował, stróżom wydał rozkazy i poszedł precz jakby Zbigniewa unikał.
Zahoń się musiał upominać o skórę na posłanie, o jadło po drodze głodnéj, o ogrzanie izby zimnéj. Zbigniew milczał. Naniecono ognia trochę z mokrych gałęzi, który więcéj dał dymu, niż ciepła. Noc zaszła ich słuchających świstu wichru,