Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Królewscy synowie tom II 067.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

szaleństwo? (W głosie jéj przebijała się namiętność gwałtowna). Dopuściliście dla mnie srom, dla wszystkich niebezpieczeństwo! Ten nikczemny bękart będzie mnie śmiał nazywać matką? Ten parobek... ten niewolnik...
Słów brakło królowéj, targała rękawy swéj sukni.
— Nie mogliście go kazać umorzyć w więzieniu, mając go w swych rękach? — czekaliście aż na wolnnść</ref> go puszczą!! Dobrze, pięknie, wybornie się stało!!
— Któż się mógł tego spodziewać? — odparł Sieciech.
— Nie wiedzieliścież, wołała niemka brwi marszcząc, — że nieprzyjaciel póki w nim tchu staje zawsze niebezpieczny. Mogli mu oczy wyjąć ludzie, niktby nie rzekł nic, pozórby się znalazł. Wy! wy nie zdaliście się do rządzenia, wy, jak król słabi jestescie!!
Wojewoda patrzał na nią cierpliwie wymówek słuchając, czynił je pono i sam sobie.
— Miłościwa pani, — odparł gdy gniew jéj głos zatamował, — zasłużyłem na te wyrzuty!. Bez tego mam dosyć wrogów, dość na mnie rzucają czernideł i potwarzy, nie chciałem dać powodu do nowych zaskarżeń i zemsty.
Śmiech królowéj zły i szyderski przerwał mu mowę.
— Dbacie o ludzkie języki! niech szczekają