Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Królewscy synowie tom II 091.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

chwilę. Drużyna jego, która się więcéj niż on sam burzyła, do progu się cisnęła, czekając rozkazów. Oczów ze swego pana nie zdejmowali, czekając tylko, a nuż się odezwie, aby porządek po swojemu uczynili. Zbigniew sam nie ostałby się był cały przed nimi. Lecz Bolko zadumawszy się, nie dał żadnego znaku.
Wykarmiony na rycerskich pojęciach szlachetności, na powieściach o wielkich czynach męztwa i poświęcenia, oburzał się niewdzięcznością Zbigniewa. Rachował, ratując go na uczucia braterskie, na serce jego, a znajdował dumnym, zawistnym i niechętnym, godzącym już na krzywdę tego, któremu miłość był winien. Serce jego wzbierało zgrozą, na widok człowieka, który w samym początku już godził nań i spychał z drogi.
Boleśniéj dotknąć go nie mógł Zbigniew, jak odbierając mu zręczność zapolowania na tę dzicz, nad którą zwycięztwo zdawało mu się pewném.
Przebojem iść, z małą garścią ludzi, gdy Wyga i inni odradzali, nie chciał Bolko. Wstał z ławy, skinąwszy na swoich.
Zbigniew sparty jeszcze w oknie, patrzał na zwolna szykujące się oddziały.
— Ostatnie słowo — zawołał Bolko, wyszedłszy w podwórce — nie ustąpicie mi dowództwa?
— Nie — rzekł Zbigniew gniewnie — nie — stokroć nie.
— Pruszynka! — odezwał się, odwracając