Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Królewscy synowie tom II 107.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Ujrzawszy znowu słabnącego króla, starzec go ujął za rękę.
— Zamilczę — rzekł — po co mam waszéj przymnażać boleści, gdy wiary słowom dać nie chcecie.
Zamilkli, król tak był poruszony, iż w istocie litość obudzał. Spalone usta otwierał ciągle jakby mu tchu brakło, ręką uciskał piersi, oczy podnosił, oddech stawał się coraz cięższy, jakby go tłumione tamowało łkanie.
Rozmowa dłużéj już przeciągnąć się nie mogła. Powstał arcybiskup przyrzekając, że imieniem króla na wiec powoła.
— Uczyńcie to rychło — odezwał się król — dni moje policzone są, a w pokoju chcę umierać i rozterki nie zostawić po sobie.
— Będziecie żyć, miłościwy panie — rzekł arcybiskup, złożył ręce i zmówiwszy pocichu modlitewkę łacińską, zabierał się do odejścia.
Król choć osłabiony wstał i kazawszy się pod ręce wieść komornikom swym, z tym samym obrzędem jak wprzódy odprowadził O. Marcina do progu. Dopiero gdy go znów w krześle posadzono, padłszy na nie, jakby ostatek sił postradał. Oczy zamknął i obwisł omdlały. Nie miał czasu spoczywać, gdyż w téjże chwili hałaśliwie wpadł wojewoda Sieciech.
Przestraszony król porwał się, a obaczywszy