Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Królewscy synowie tom II 108.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

go, lice mu się wyjaśniło, uśmiechnął się i rękę doń wyciągnął.
Przestroga arcybiskupa wcale nań nie podziałała, widać było, że się nawet nie myślał zwierzyć ulubieńcowi z tego, co mu o nim doniesiono, aby jemu i sobie przykrości oszczędzić.
Nie po raz to pierwszy przychodziły do króla na Sieciecha doniesienia i skargi, obwiniano go niemal jawnie, zarzucano mu czyny, stawiano ludzi na świadki, król nie chciał słuchać i widzieć nie chciał.
Pewien tego ślepego przywiązania, wojewoda czuł się niém silnym; zdało mu się, że żadna w świecie potęga obalić go nie może; nie rachował na to, że król raczéj był słabym niż stałym w przywiązaniu i nadewszystko pokoju pragnął; że dla pokoju tego, w końcu i jego mógł poświęcić.
— Najprzewielebniejszy pasterz — odezwał się Sieciech zajmując miejsce u stołu — nie przybył tu pewnie daremnie, aby nas pobłogosławić. Należy do nieprzyjaciół moich, wiem to i czuję. Czy znowu o jaką zdradę mnie pomawia?
Słowa te zmięszały króla, którego wojewoda badał bystrym wzrokiem, zapłonił się, począł głową potrząsać, jakby zaprzeczał, choć cała postać i twarz dowodziły, że Sieciech odgadł iż mu coś zagrażało. Władysław nie odpowiadał, a wojewoda ciągnął daléj.