Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Królewscy synowie tom II 206.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

z grodów, zabawiając się tém, iż ludzie przed nim na kolana padali i tłumnie się zbierali przypatrywać dworowi jego...
Z wielką wrzawą wjeżdżano do każdéj osady, ciągniono powoli, czeladź dokazywała, a Zbigniew tém nudy swe rozrywał.
Czasem na wspomnienie rycerskich czynów Bolka, napadała go chętka spróbowania siły i zręczności, niedługo to jednak trwało, bo mimo pomocy dworzan, Zbigniew nie dał sobie rady z orężem i koniem: zły powracał, gniewając się na wszystkich za własną niezgrabność. W końcu téż począł utrzymywać, że dla wodza niepotrzebną jest siła dłoni, ale rozum i przebiegłość. Naśmiewał się z Bolka, że na równi z prostym ludem do boju chodzi, bo nic innegoby niepotrafił.
Sławili wielkość pana pochlebcy co go otaczali, z Markiem na czele; ale Sobiejucha nawet niebardzo wierzył w to, aby doszedł czego pragnął i o czém tak szeroko lubił rozprawiać. Oprócz arcybiskupa, który mało co widział, wszyscy zwątpili o nim, bliżéj nań patrząc, a gdy ze swemi będąc odzywał się o ojcu, o bracie i o tych, którym winien był ocalenie, widzieli, że i na serce w nim rachować nie było można. Pochlebstwo jedno trafiało doń, choćby najmniéj zręczne. Marko umiał co chciał zyskać u niego, nauczyła się Greta, naśladowali ich inni.