Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Królewscy synowie tom IV 010.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

grodu, Żelisław godził na drugą, aby się dostać do wnętrza.
A tu już mnogi lud, wrzawą przerażony, z domostwa się wysypując, zalegał ulice i rynki.
Zaledwie Skarbimierz wpadł do środka miasta, gdy grad kamieni, drzewców, sprzętów, naczyń na żołnierzy się posypał.
Tłum obległ go, cisnął się pod nogi koniom, za uzdy chwytał, pałkami bił jeźdzców — padali jedni pod nogi koni stratowani, bieżeli drudzy, krzyk rozpaczy, jakby jeden głos, jeden ryk potwory dzikiéj całym wstrząsał grodem.
Siekąc na wszystkie strony, krwawiąc i płatając, bo oszczepów w ciasnocie użyć nie było można i spuściwszy je mieczami tylko rąbano, posunęli się Skarbimierzowi w głąb, szli, dopóki lud zbity w jedno ogromne ciało nie nacisnął ich, nie począł gnieść i przeć tak że po trupach nazad ku bramom cofnąć się musieli.
Za Skarbimierzem mało poszło w tą otchłań, nęciły bogactwa na podzamczu, któremi żołnierz się obładowywał. Chwytano po drodze i wiązano jeńców, chłopców i dziewczęta, wynoszono wory, rozbijano skrzynie. Jeden łupieżca dał przykład, drudzy poszli za nim. Nie było sposobu znacznéj części wojska wstrzymać od grabieży. Bolesław postrzegłszy Skarbimierza we wrotach, partego przez tłumy, posyłał mu posiłki, gnał ostatek swych ludzi, lecz na ogromnych