Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Królewscy synowie tom IV 015.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

które na znak do góry podnoszono. Musiała starszyzna biedz na pogorzeliska i upojone żołnierstwo gwałtem prawie z między domostw i zwalisk wyciągać. Nie jeden téż tu padł schwycony gdy się zapędził, przywalony belką padającą z góry, raniony pociskiem z murów, z których kamienie i strzały się sypały.
Mrok padał, gdy z trudnością udało się pułki rozbite zwycięztwem, nazad przez Persantę przeprowadzić na wzgórze, gdzie na część nocy obozem się położyć musiano, dopókiby żołnierz oszalały nie ostygł, niewolnika nie spętano, nie zbito w gromady, nie rozporządzono odwrotu. Długo tu leżeć nie było można, bo część ludności z przedmieść rozbiegła się po okolicy, i co chwila odwetu a napaści dziczy spodziewać się było trzeba.
Zwolna żołnierz się skupiał rozprzęgły. Bolesław, który jeszcze na koniu stojąc patrzał na pogorzelisko i gród niem opasany, smucił się wielce. Nie takiego pożądał zwycięztwa.
Przy koniu jego stał Skarbimierz ranny, ze zbroją potłuczoną, tak smutny i zawstydzony jak on.
— Bóg nam nie pobłogosławił — mówił królewicz, łupu wiele! — Co po nim — gród, gniazdo ocalało!
Świątynię spaloną odbudują, a serce miasta zostało całe! — Odrodzi się wężowe plemię z popiołów.