Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Królewscy synowie tom IV 017.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

się podnosili z jękiem poglądając na zgliszcza miejskie, wyciągali ręce ku nim i płakali. Nikt o litość nie prosił, wiedzieli że ojcowie ich, którzy Polan napadali nie mieli jéj dla nich. Z oczyma wlepionemi w morze siedzieli drudzy, wiedząc że go już więcéj nie zobaczą.
Noc już była, gdy garść jeszcze zbłąkanych żołnierzy poślednia, ukazała się od strony miasta.
Gdy się zbliżyli, Żelisław, który na czatach stał, postrzegł pomiędzy żołnierzami, nędznie odzianych ludzi kilku, na pół obnażonych, poufnie rozmawiających z prowadzącemi. Już z języka poznał w nich swoich, — lecz do wojska nie należących. Wybiegłszy przeciw nim, ze zdumieniem ujrzał w nędznych łachmanach, boso idącego przodem Szlązaka, ziemianina Krupę, którego przed kilką miesiącami kupa jakaś Pomorców ze dworu jego nocą porwała i uprowadziła z rodziną całą.
Krupa, którego trzymano uwięzionego w grodzie dla okupu, korzystając z trwogi i zamięszania, razem z kilką innemi wyrwać się potrafił, z wałów spuścił i zbiegł z niemi do swoich. Niewolą był tak osłabły, iż choć go radość wielka z odzyskanéj swobody ożywiała, zaledwie mógł wydobyć z siebie słowo.
Wszyscy obstąpiwszy go prowadzili wprost do Bolesława, aby się czegoś od niego dowiedzieć.