Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Królewscy synowie tom IV 047.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

goda wytrwa, bo znaki na nią były wszelakie. Kury i ptastwo w cześnie na sen poszło, jaskółki wysoko latały, słońce zachodziło czysto, wiatr był od wschodu, snuły się pajęczyny na polach i rosa spadła nienadto obfita, która deszcz zwiastuje.
W istocie, gdy rano po drugiém pianiu kogutów wstawać zaczęli a ten i ów wyszedł się rozpatrzeć w podwórze, lekka mgła już potroszę opadająca, pogodę i dobry do łowów dzień zapowiadała.
Zaczęto zaraz psy brać na sznury, konie uzdać i oddział cały z niespełna stu ludzi złożony, wesoło się puścił w lasy. Gospodarz sam zmuszony w domu pozostać, dał w zastępstwie brata.
Gdy już wyjeżdżać mieli, Niemir do nóg przyszedł się pokłonić królewiczowi.
— Miłościwy panie — odezwał się — gdybyście mi łaskę uczynić chcieli, tobyście na Wilcze Bagna dziś nie jechali, tylko na uroczysko Marusze. Tam zwierza téż dosyć, a jabym się Pomorcami cały dzień nie trwożył.
Marko stojący niedaleko aż się rzucił.
— O! o! — wtrącił żywo. — Co pan sobie ma rozkoszy odmawiać! Gdzie tam kto kiedy Pomorca widział! A choćby i znalazł się jaki włóczęga, to go do siodła przytroczą.
Bolesław rad był, że go poparto. Chciało mu się tego uroczyska, roześmiał się, przeżegnał, po-