Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Królewscy synowie tom IV 049.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

i psów nie puszczono jeszcze, nikt się w bok dla rozpatrzenia nie odbijał.
Bolko jadący przodem już się na łąkę przedzierał, gdy w téjże chwili chrzęst i łomot straszliwy odezwał się naraz dokoła, jakby nagle las od wichru się walił. Ziemia zatętniała. Nie było to ani stado łosiów, ani trzoda żubrów, tętniały końskie kopyta, dzwoniła broń żelazna.
W jednéj chwili wszyscy za oszczepy chwycili i stali pogotowiu. Ze wszech stron ukazywali się przedzierający przez gąszcz i łomy Pomorczycy. Liczba nacierających zdawała się ogromna, las był ich pełen.
— Kupą! — zakrzyczał Bolko — trzymać się gromady! Razem! Twarzami do nich. W imie Pańskie!!
O ile obliczyć się dawało przestrzenią przez napastników zajętą, conajmniéj kilkuset ich było, doskonale uzbrojonych i dobranych chłop w chłopa. Lecz Pomorcy téż mieli do czynienia nie z pospolitym żołnierzem, ale z wyborem najdzielniejszéj młodzieży, która za dziesięćkroć liczniejszy ufiec stała.
Nikt przytomności i odwagi nie stracił, sparli się wszyscy ramię do ramienia, głowami końskiemi i oszczepami naprzód, huknęli.
— Boże zmiłuj się! — i sami rzucili się na Pomorców.
Uchodzić nie było sposobu, dzicz otaczała do-