Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Królewscy synowie tom IV 084.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Jak świt kapelan miał mszę dziękczynną odprawić.
Po drodze spotykający pana żołnierze, witali radosnemi okrzykami, śmiejąc się i podnosząc do góry zapalone gałęzie smolne, aby mu przyświecić.
— Bóg miłościw z nami! — wołano wedle zwyczaju.
— Bóg z nami! — wtórowały gromady.
Przeprowadzony przez swoich wiernych wszedł król do namiotu, a za nim pacholę, które spieszyło, aby zbroję porozpinać i od ciężaru go uwolnić. Na hełmie znać było cięcie jedno, które się po nim ośliznęło, na piersi téż zgięta była zbroja od uderzenia oszczepem, lecz Bolko nie czuł się rannym, nie wiedział nawet o tych razach i rozpromieniony weselił się, szydząc z tych, co mu wycieczkę odradzali.
Do namiotu ściągać się za nim poczęli dowódzcy, wszedł i Żelisław Złota-Ręka, lecz nagniewany i chmurny.
Z twarzy jego Bolko, który go znał dobrze, wyczytał troskę jakąś i niepokój.
— Cóż ty mi przynosisz? — zapytał.
— Niesmaczną rybę, którąśmy po nocy złowili! — zawołał Żelisław — bodajby z nią raz był koniec przecie.
— Jaką rybę? coć jest? — pytał król.
— Ujęto w całéj zbroi rycerza, który się zrazu