Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Królewscy synowie tom IV 122.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

czniami malowanemi, z mieczami błyszczącemi u pasów.
Na murach głowy tylko ludu szlązkiego widać było. Z jednéj strony walczył żołnierz stary i doświadczony, z drugiéj prości ludzie, uboga czerń, niewiasty nawet. Ale téż napaść stokroć od obrony była trudniejszą.
Pod główne wrota toczył się właśnie ów taran dwupiętrowy, gdy Wojsław, wypatrujący przez otwór muru, ujrzał na górnéj połaci uwiązanych do sterczących na niéj palów, własnego syna i zakładników.
Osłupiał stary, oczom własnym nie wierząc. Toczyła się ta potwora, przed którą naigrawając się jechał Zbigniew, wywołując ku bramie, aby na nią uwagę obrócił.
Chwilę na wyżkach u wrót panowało milczenie grobowe, zdumienie, litość, żal objęły Głogowian, starzy ręce łamali z rozpaczy.
Krzyk dziki dobył się potém z ich piersi i wszystko umilkło.
W innych téż miejscach, gdziekolwiek mur się słabszym wydawał, podtaczano rusztowania, a skoro się zbliżyli do murów, wskakiwali na nie łucznicy, drapali się na połać górną i pogotowiu stawali do rażenia strzałami. Na dolnéj mieszczono najlepszą piechotę z tarczami i oszczepami, aby po spędzeniu obrońców, wpaść mogła natychmiast wyłomem do grodu.