Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Królewscy synowie tom IV 141.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

byli radzi czy nie radzi i wlekli się mokremi równinami ku Wrocławiowi. Wozy grzęzły, konie padały, ludzie chorzeli, narzekanie z dniem każdym było głośniejsze.
Grafowie i rycerze niemieccy widząc, że i bić się nie było z kim, i rabować nie mieli co, srożyli się na Zbigniewa, narzekali nawet na cesarza. Widzieli, że kraj to był nie do podbicia, bo choćby bitwę wygrali, zawładnąć nim nie mogli. Grody stały jak opoki, oblane moczarami, a z bezpańskich pustyni, w których żywéj duszy nie było, nawet szkapa się nie napasła. Lasy gęste straszyły jak twierdze niezdobyte, bo każdy las zasadzką był najeżoną przeszkodami, a gdy w nim kto zabłąkał się i pozostał, nie powrócił do obozu. Puszcza go pożerała i śladu po nim nie było. Nocą mało kto mógł usnąć. Nie dosyć było stawić czaty, musieli żołnierze we zbroi się kłaść, bo często po dwakroć i trzykroć nocą na koń wołano. Rozruch się wszczynał, kupka jakichś ludzi z ziemi wyrosła rzucała się na namioty, na konie i ludzi, zabierała co było pod ręką i nim się do obrony przygotowano, znikała.
Dwa czy trzy razy Niemcy w takich utarczkach, zdawali się mieć przewagę, zmusili do ucieczki, popędzili za uchodzącemi, wpadli w jakiś zakąt, gdzie ich osaczono i wybito tak, że mało kto lub nikt nie wrócił.
Zbliżając się do Wrocławia znękani w śmierć,