Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Królewscy synowie tom IV 154.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

— My, miłościwy cesarzu, wyżéj cześć i poczciwość cenimy nad złoto.
Złoto niech idzie do złota!
I pierścień potoczył się na złocistą misę, z któréj czerwoném okiem zdał się cesarzowi urągać. Henryk stanął zdumiony mocno i po chwili namysłu zamruczał półgłosem.
Hab Dank. (Dziękuję).
O przekupieniu tego człowieka już więc pomyśleć nie było podobna.
Cesarz powrócił na swe siedzenie, a wkrótce Skarbimierz, pokłoniwszy mu się, pożegnał go.
Nie zatrzymując się już potém w obozie, nie chcąc z nikim mówić więcéj, choć mu się różni narzucali, poszedł Skarbimierz oburzony wielce do koni swych, ludziom siadać kazał i wyciągnął z obozu bez przeszkody, ciekawemi ścigany oczyma. Jednego mu człeka zabrakło, lecz gdy napróżno wołano i szukano, czekać nań nie mógł, ruszyli więc bez niego.
Po odjeździe posła cesarz gniewniejszy był jeszcze niż przedtém. Podziękował za pierścień rzucony, ale nim jak kamieniem w piersi cisnął mu ten człowiek.
Nie było już co czynić, musiano ciągnąć pod Wrocław.
Wojsko ustawicznie napastowane: Sasi, Frankowie, Czesi skarżyli się, przeklinali tę wyprawę coraz głośniéj. Pochód coraz cięższym się stawał.