Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Królewscy synowie tom IV 162.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Strwożony i blady cesarz z namiotu patrzał na te tłumy co go opuszczały.
— Co teraz poczniemy? — spytał Groicza.
— Musimy to co i oni zrobić — odpowiedział Wiprecht. — Pod niefortunną gwiazdą rozpoczętą wyprawę powetujemy późniéj, dziś i my uchodzić musimy.
W duchu pomyślał może Henryk V, iż się rychléj drugi raz na Włochy wybierze, niż w te pustynie, w których życie dać trzeba, a wziąć nie ma co oprócz sromu.
Wieczorem przed odjazdem, z pokorą wielką Zbigniew się dostał do cesarskiego namiotu, choć go podkomorzowie puszczać nie chcieli. Musiał pożegnać Henryka. Zobaczywszy go u progu zwrócił się cesarz ze zwykłemi wymówkami i gniewem.
— Gdzie wasi poplecznicy i przyjaciele? gdzie ci co się to wam poddawać mieli? Jeżeli nie jesteście zdrajcą, to kłamcą pewnie. Gdybyście mieli tu swoich, czyżbyście uchodzili z Czechami?
Rzucił ręką.
— Od zbójców nasadzonych przez Bolesława życie muszę unosić — rzekł Zbigniew — aby mi się to co Światopługowi nie stało.
Wrócę czasu pogodniejszego!
Szydersko się rozśmiał Henryk.
— Wrócicie sami! — zawołał — bo ani ja,