Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Królewscy synowie tom IV 167.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

próżno który z rozpaczy resztkami wina się raczył, aby sen nim sprowadzić; napój korzeniami zaprawny poruszał w głowie też same myśli, co w niéj wprzódy gościły, roiły się tylko i mąciły dziwniéj jeszcze.
Pobożniejsi do modlitw się uciekali, aby ich Bóg co rychléj wyzwolił z tych obrzydłych moczarów.
Długo w noc cesarz naradzał się z Groiczem, który jeden cokolwiek lepiej znał te kraje i mógł obmyśleć, jak z nich wynijść cało. Chciał Henryka V, aby go w jakikolwiek zmuszono sposób do odwrotu, ocalając mu wstyd dobrowolnéj ucieczki, nie pragnął już nic, tylko się dobyć ztąd ku Łużycom i lasom. Sasi też wzdychali do tego.
Gdy nad rankiem wycie psów ustało nieco, a słota z wichrem na lasy się poniosła, w mrokach nadchodzącego dnia, zdało się czatom obozowym, jakby te lasy co opodal stały, zbliżyły się ku nim.
Ściany jakieś ciemne, nieruchome ciasno ich opasywały dokoła. Mrok nie dawał ich dobrze rozeznać.
Niektórzy wpatrując się kociemi oczyma wdal mroczną dojrzeli, że ten las poruszać się zdawał, szedł, przysuwał w milczeniu.
Niewierzyli oczom swym jeszcze. W tém z boku w rogi uderzono na trwogę. Ten jęk powtórzyło wnet mnóstwo trębaczy. Z pod namiotów