Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Królewscy synowie tom IV 168.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

wyskoczyli żołnierze, starszyzna dosiadła gotowych koni.
Nie widać nic jeszcze było, jakby daremnie uderzono na trwogę. Wśród ciszy słyszeli tylko niby tchnienie jakiejś piersi jednéj potworu, a oddech ten głuchy, niewyraźny ze wszech stron nadpływał, jakby olbrzymia rozwarła się gdzieś paszczęka na pochłonięcie wojska tego, dysząc głodna.
Dzień się robił. Z za obłoków gęstych, szarych osłaniających niebiosa, światło się przeciskało blade, skąpe, stłumione.
Czaty już mogły dojrzeć na ścianach ruchomych, migające białe ludzkie twarze.
Co żyło w obozie cesarskim powstawało gotując się przeciw temu nieprzyjacielowi milczącemu, który szedł albo raczéj podkradał się tém straszniejszy, że głosu i szmeru nawet nie wydał jeszcze.
Od strony zamku wrocławskiego coś się téż poruszało, otwarły się wrota i z nich niby czarny wąż najeżony kolcami, długiem cielskiem wysunęła się milcząca gadzina pełznąc ku obozowi. Wojsko to było.
W obozie rogi nawoływały coraz głośniéj, starszyzna latała między namiotami — krzycząc — na konie! Cesarzowi już nawet prowadzono konia jego żelazną pokrytego siatką, dwór jego z kopjami świecącemi ustawiał się do koła. Pro-