Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Królewscy synowie tom IV 173.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

trupie... Z pod kopyt końskich krew ściekła w kałuże tryskała.
Groicz rzucić się musiał w bok, by nieszczęsne pole owe ominąć. Zbliżał się wieczór, pospieszać było trzeba. Wprawdzie czerń już na pozostałych napadać dziś nie myślała, lecz Bolesławowi żołnierze zdawali się już wypocząwszy gotować do nowéj walki, taki ruch był około wielkiéj chorągwi.
Zjechawszy z pobojowiska Wiprecht popędził dając rogiem znać przed sobą, że na rozmowy przybywa.
Rycerz konny wybiegł naprzeciwko niego, stanął. Czekał. Skarbimierz to był cały krwią oplamiony, a z pochew miecza jego zgęsła posoka kroplami ściekała jeszcze.
Rozpalony bojem dyszał strzymując konia, który mu się rwał jak oszalały, nogami ziemię rozbijał, pienił i zdawał się chcieć kąsać. Nieco opodal bez namiotu otoczonego drużyną widać było stojącego króla Bolesława. Hełm zdjęty trzymał w ręku, włos rozpuszczony na ramiona mu spływał, oko świeciło tryumfem. W prawo widać było ołtarz i stojący na nim krzyż, przed którym za zwycięztwo Bogu dzięki składano.
— Cesarz mnie przysyła — odezwał się Groicz — do króla jadę w poselstwie.
Skarbimierz zawrócił z nim razem.
Pomiędzy otaczającemi króla widać było wielu