Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Królewscy synowie tom IV 194.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

dnący sobą. Ani się spowiadać, ani słuchać, ni zrozumieć nie może... Szalony jest! Nieszczęśliwy! Litość nad nim mieć potrzeba!
Starszyzna spojrzała po sobie.
— Ojcze wielebny — rzekł Skarbimierz — wszelką litość wyczerpał ten człowiek... Chcemy czynić cokolwiek można dla duszy jego. Pozostańcie proszę, opamięta się może i zażąda was.
Zaczęli między sobą szeptać wojewodowie. Po chwili Magnus, Skarbimierz i Żelisław wyszli z izby. Wszyscy trzej razem skierowali się milczący do więzienia.
Gdy ostatnie drzwi otworzył im stróż, Zbigniew leżący na posłaniu, podniósł głowę, popatrzył, zerwał się na nogi zataczając i oczyma błędnemi wodząc po nich — wybuchnął.
— Ha! przyszliście zbójcy po życie moje? Króla waszego krew przelać chcecie!
— Nie — przerwał głosem ogromnym, nakazującym milczenie Magnus. — Przyszliśmy po głowę zdrajcy! Zdrajcy nie trzykrotnego, bo trzykroć i czterykroć był przebaczonym, ale niepoprawnego zdrajcy, co na życie króla pana naszego nastawał, który nań nasyłał morderców, któremu zapomniano jego niegodziwości, a poprawić się nie chciał... Królby wam raz jeszcze przebaczył, ziemie nasze i ziemianie nie mogą.
— Wy! mnie! przebaczać! — zerwał się gwałtownie Zbigniew. — Wy mnie! katy i niewolniki!