Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Królewscy synowie tom IV 199.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Walka poczęła się straszna, nierówna, zajadła, nieludzka, bydlęcego coś w sobie mająca.
Zbigniew bronił się jak zwierz pochwycony w jamie, kąsając, bijąc, miotając całym sobą. Pachołkowie ręce mu łamali chwytając za nie, dusili piersi, mordowali za gardło cisnąc i usiłując skrępować.
Jeden z nich sznurem go już oplątywał, ale ręka mu się trzęsła z pospiechu, a krew lała po twarzy. Chłopię stojące z pochodnią to oczy zakrywało ze strachu, to wytrzymać nie mogąc odsłaniało je, aby zobaczyć co się działo i krzyczało a jęczało.
Trzech tych ludzi zwinęło się jakby w kłąb jeden, w jeden kadłub nieforemny, którego rąk i nóg poplątanych rozeznać nie było można. Jeden wreszcie piersi mu nacisnął kolanem, drugi broniące się jeszcze dłonie sznurem krępował.
Oprawca z rękami obnażonemi stał oczekując przed niemi. Żelazo, które trzymał w ręku, mówiło co miał począć. Śpiczaste ostrze jego niejedne już oczy co na świat patrzały, wyjęło z pod powiek. Oprawca powoli próbował je na paznogciu.
Nawykły był do tego rzucania się i rozpaczliwéj obrony, ale tym razem ręce mu drżały, opór zaczynał go drażnić i burzyć, zbyt się przeciągał długo.
Przystąpił nagle do księcia, chwycił miotającą