Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Królewscy synowie tom I 037.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

— Witam, miłości wasze.
Brzmienie mowy wywiodło ich dopiero z wątpliwości i osłupienia. Ci, co króla znali i słyszeli mówiącego, w głosie znaleźli jakieś z nim podobieństwo. Dobek z Morawicy poszedł ku niemu i hełmem, który trzymał w ręku, do kolan mu się pokłonił.
— Czołem a głową miłości waszéj — odezwał się. — Myśmy po was tu przybyli. Dosyć tego zamknięcia w klasztorze, pojedziemy z wami, aby odzyskać, co wam odebrano.
Śmiejąc się głośno, Zbigniew rzucił się go ściskać.
— Zbawcami mi jesteście! — zawołał — marłem zaszyty w téj sukni.
To mówiąc, potrząsnął nią. — Konałem w téj ciemnicy — osiem lat, wiek, nim dorosłem, zestarzałem.
Łatwość i śmiałość z jaką mówił, poprawiła pierwsze niemiłe wrażenie. — Przybyli powstawszy z ław, kołem go otaczać zaczęli.
Opat tymczasem, mowy téj nierozumiejący, widząc siebie i godność swą nieco zaniedbaną — ponury stał i milczący. Dawny wychowaniec wcale się nie zdawał zważać na niego, poczynał już sobie jako człek swobodny, który przełożonego nad sobą znać nie chce.
Wyczekawszy chwilę opat, skinął na Dobka z Morawicy, który starszym się zdawał między