Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Królewscy synowie tom I 043.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

ryt obojga, bodaj na przywłaszczenie sobie wszystkich ziem godzi i zastawia sieci. Nie było rady innéj, jak oto to królewskie dziecię wziąć, a niém się podeprzéć przeciw samowoli Sieciechowéj. Garnie on wszystkie ziemie pod siebie, a każda chce swoje prawo i wojewodę mieć...
— Daj Boże, by wasze lekarstwo gorsze od choroby nie było — odezwał się opat — Świeckie sprawy obce mi. Nie radbym téż obmawiać tego wychowańca mojego, ale o niego i o was trwoży się dusza moja. Dzikie zwierzę w klatce nie straszne, na wolności biada z niém.
Umilkł.
— A cóż w nim tak złego jest? — zapytał Dobek.
— To najgorsze, żem dobrego w nim znaleźć nie mógł. Jak na suchéj płonce com zaszczepił zmarniało, a dzikie wilki bujają. Ugiąć się, usłuchać, ukorzyć nie umiał nigdy. Rozumu nie brak, słowo ma łatwe, bystrość wielką, gdy zechce, ale przewrotność w nim większa jeszcze...
Jakby znużony opat zamilkł znowu i czoło ocierał.
— Nie posądzajcie mnie — dodał — abym niechęć jaką miał ku niemu, Bóg mi świadkiem, kochałem go i litowałem się, trochę z serca mi zdejmujecie, zabierając go. Nie miałbym sumienia jednak, gdybym was nie ostrzegł, nie oznajmił wam, iż pilno czuwać nad nim powinniście.