Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Królewscy synowie tom I 044.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Dobek pochyliwszy się do ręki opata, ucałował ją.
— Dziękujemy przewielebności Waszéj — odezwał się. — Bynajmniéj to niezmienia naszych zamiarów. Jakikolwiek on jest wziąć go musimy. Kto wié, czy swobodniéj puszczony nie zmieni się, a nie stanie takim panem, jakiego nam trzeba. Namby teraz żelaznych rąk Mieszka i twardéj prawicy Bolka Chrobrego nie nadto było...
— Mówiliście przecie sami, że pobożnego i dobrego króla macie? — spytał opat.
— Pobożnego, tak ci jest — odezwał się Dobek — dobrego téż, ale słabego. On dziś już nie panem jest tylko na łasce Sieciechowéj posłuszném narzędziem.
— Mówiliście, że syna ma? — wtrącił opat, spoglądając niedowierzająco.
— Dziecko to prawie jeszcze — rzekł Dobek — zawojowane przez Sieciecha, który je wychował, bo u nas Sieciech Palatyn wszystkiém i królowéj ulubieńcem i króla prawą ręką i królewicza nauczycielem i królestwa władcą, a jutro kto wié czém być zechce?
— A któż ten Sieciech jest? — rzekł opat.
— Kto Sieciech pytacie? — rozśmiał się przybyły, ramionami ruszając, jakby go to pytanie nie pomału zdziwiło. — Jakże to rzec, kto on jest? Byłto gładki młodzieniec, Toporczyk rodem, nie wielkiego imienia, ale pięknéj postawy i żywego