Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Królewscy synowie tom I 052.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Rozmowa stała się ciższą i nieśmiałą, opat był poważny i milczący. Nie biesiadowano téż nad miarę, gdyż, choć przyjęcie dostatnie było, zbytku w klasztorze nie dopuszczano. Piwa po kubku postawiono przy każdym, jadła brał każdy ile chciał i jak stało. Mięso dawano tylko dla obcych, a Zbigniew długo pozbawiony go, niepomiernie użył i z widoczną żarłocznością.
Nie okazując tego opat mierzył go oczyma, spoglądali nań i inni, nie mogąc poznać w tym śmiałym aż do zuchwałości chłopcu, który się im urągać zdawał, chmurnego, milczącego braciszka, jakiego znali w sukni zakonnéj.
Po dziękczynnéj modlitwie mnisi ucałowawszy z przyklęknięciem rękę opata, opuścili jadalnię, przełożony sam został z obcymi.
Widać było, iż życzył sobie mówić ze Zbigniewem, który unikać się go zdawał. Stało się to nareszcie niemożliwém, gdy o. Abdon wprost doń podszedłszy, stanął, mierząc go oczyma, które wzrok spuścić zmusiły. Sile tego wejrzenia, którego słuchać był nawykł, uledz musiał. Gniewny czekał, co opat mu powie.
— Powinszować wam chcę i pobłogosławić — odezwał się głosem surowym przełożony. — Zmienił się los wasz tak pono, jakeście w duszy waszéj pożądali; daj Boże, by na szczęście dla was i dla tych, co was na pana ku sobie powołują. Wielki ciężar zaprawdę spada na ramiona wasze,