Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Królewscy synowie tom I 097.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Królowi pot zciekał z czoła, łzy z oczów, głosu mu brakło.
Duchowny wpatrywał się w niego z uwagą milcząc.
— Coście uczynili raz — rzekł, a dobrém było, nie cofajcie. Osiem lat spędził w klasztorze, Bogu był ofiarowany, cofać nie godzi się daru położonego na ołtarzu. To gniew Boży przebłaga. Spuścił głowę Władysław.
— A! mówili mi szeptał — donosili, pisywał przełożony, że go nałamać nie mogli i suknia mu powołania nie dała, krnąbrny był.
— Upor złego ducha w nim złamać było potrzeba, rzekł o. Lambert.
Król w dłoniach ukrył czoło.
— Cóż winne biedne dziecko? wyjęknął.
— Dziecięciem grzechu jest, odpowiedział kapłan.
Nastąpiło milczenie, po którém król znowu mówić począł, jakby litości wzywał nad sobą.
— Ojcze mój! wy to najlepiéj wiecie, ile takich małżeństw do niedawna było jeszcze, nim kościół nakazywać począł, aby bez jego błogosławieństwa ludzie się żyć nie ważyli. Niewiasta z któréj się narodził syn ten, prawą mi i wierną żoną była, żoną się zwała moją, tak jak ja mężem jéj się wyznawałem. I byłaby została małżonką moją do końca żywota jéj, gdyby mi po Bolesławie nie kazano wziąć tego ciężaru nad