Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Królewscy synowie tom I 104.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

mioty i szałasy gęsto stały jedne koło drugich. Tu i ówdzie całemi rzędami konie u ladajakich żłobów powiązane się pasły. Przed namiotami kilką powiewały wbite chorągiewki. Na przyźbach siedzieli gęślarze nucąc, a tłum obstępywał ich dokoła, przysłuchiwał się i wtórował...
Już zdawało się wszędzie jak nabito, a ciągle jeszcze przypływało coraz więcéj ludu. Wchodzące kupki szukały sobie miejsca, wszczynały się spory, zanosiło na bitwy, aż wójci nadbiegający rozstawiali, uspokajali i godzili.
Spokojni ludzie patrzali na tę nagłą powódź zalewającą miasto ze trwogą. Nie w smak im ona była. Wiedzieli z doświadczenia co znaczy sprowadzanie żołnierza i komu ono najdolegliwsze. Za tém szła wojna, oblężenie, głód, mordy i wszystkie plagi Boże. Ale mały człek wielkich spraw odżegnać nie zdoła. Patrzali osłupieni, a baby i dzieci tuliły się po wyżkach wylękłe.
Gdy się to działo w mieście i na targowisku, na grodzie gorzéj było jeszcze. Tam się już prawdziwe obozowisko rozkładało, choć noc nadeszła jasno było od ognisk porozpalanych, przy których ludzie leżeli, nie rozdziewając się na straży. Czaty chodziły dokoła, we wszystkich wrotach czuwały warty, z okien poodsuwanych szum i gwar straszny i światła biły, jakby wesele obchodzono. W podwórcach, choć pod okiem starszyzny, nie uszło pół dnia bez zatargu krwawego, który se-