Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Królewscy synowie tom I 109.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

potemu. Między taki tłum niewiast się wprowadzać nie godzi, sromałyby się bardzo, bo ludzie języków nie strzymają. Gędźby też niktby słuchać nie chciał, kiedy wszystkim w głowie że lada chwila rogi zagrają może.
Zbigniew niecierpliwie się poruszył.
— No — rzekł — naówczas też pora będzie myśleć o wojnie a na konie siadać, dziś, wolałbym dla siebie zażyć dobréj chwili a nie wędzić się w téj głupiéj wrzawie.
Spojrzał pogardliwie po ludziach i zamilkł. Zahoń nie miał co odpowiedzieć. Książę wydawał mu się nad wszystkich rozumniejszym, bo pięknie i łatwo mówić umiał. Zbigniew oczyma wodził po izbie, niekiedy poziewnął, nieraźno mu było wśród ludzi starszych, którzy o poważnych sprawach gwarzyli. Dobek zbliżył się doń jakby go chciał rozerwać, bo inni zaniedbywali.
— Cóż, miły panie, nie probowaliście dziś łuku, albo miecza? spytał — nie dosiedliście konika? Zdałoby się teraz, póki czas obeznać z rycerskiém rzemiosłem!
Zbigniew z lekceważeniem, wzgardliwie usta wykrzywił.
— O! wielka mi to nauka — odparł, noża z pochew dobyć i na odlew ciąć. Naukę tę ma parobek każdy, póki siły staje. Konia między nogi wziąć i trzymać się na nim, nie wielka też