Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Królewscy synowie tom I 118.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

rzecz. Gród macie jeden w ręku, dać go na zniszczenie? nie godzi się. Przyjdzie do orężnéj rozprawy, potrzeba ciągnąć w pole.
Zbigniew się zadumał.
— Pewnie, byle było z kim w pole iść — rzekł. Toć i dziecko wie, że gdy za murami tysiąc ludzi, przeciw sześciu tysiącom bronić się może i obronić, w polu równe siły mieć trzeba.
— Prawda! prawda! potakiwać zaczęto, dając się ująć wymowie.
— Zatém co? wtrącił Dobek, zkąd wziąć to wziąć, lud zbierać trzeba i siłę gromadzić. Czechy nam pomogą.
— Pomożemy — rzekł Dobrosław.
— Szlązaków pancernych i tarczowników, jazdy i pieszych, co od załogi zostaje, niech idzie z wami — odezwał się Magnus. Nie będzie tego wiele.
Książę w ziemię patrzał, lecz trwogi na nim widać nie było.
— Tak — począł głos zniżywszy, tak, panowie mili, nie prosiłem się ja z klasztoru, ale się do niego nazad wsadzić nie dam. Ludzi choćby z piekła muszę mieć.
Na to wspomnienie piekła w ustach kleryka, kilku się trwożliwie przeżegnało i cofnęło.
Z twarzami posępnemi stali dokoła wszyscy, radzić więcéj się nikomu nie chciało. Dwu bliż-