Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Królewscy synowie tom I 134.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

o siebie i Marka Sobiejuchę posłał tylko na zwiady, co się tam stało.
Do podobnych spraw, gdzie dziesięciu na jednego idzie, Marko był najlepszy, wrzasku rad przyczyniał i drugich popychać był gotów; zobaczywszy o co szło rzucił się ochotnie i resztę spokojnych ludzi pociągnął za sobą. Zakipiało wszędzie, nikogo nie słuchano.
Szturmowano do drzwi i do szpichrza coraz gwałtowniéj. Drzwi, za któremi skrył się Wojsław z księdzem, runęły nareszcie wyparte, wrzeciądze pękły; tłum wpadł z mieczami do komory, ale Wojsław miał czas ujść oddawna. Wylękłe niewiasty dały mu się skryć na strychy, od których drabiny odjęto i pochowano.
Napastnicy w izbie pustéj nie znaleźli nikogo, a z drugiéj patrzały niewiasty, stanąwszy śmiało ze starszemi na czele, bo wiedziały, że im się nic stać nie może.
Magnusowa żona w białéj namitce i szubce jedwabnéj, zaparła im drogę. Ręce założywszy na piersiach, z brwią namarszczoną, patrzała na oszalałych spokojnie, ani się nawet odzywając. Cofnęli się przed nią, rozbiegli po kątach, ale nikogo nie znaleźli.
— Darmo się nie trudźcie — odezwała się w ostatku groźno stara niewiasta z wyrzutem do Dobka. — Gościny nie umiecie szanować!