Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Królewscy synowie tom I 135.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

a myśmy mu dawno konia kazały dać, aby uchodził. Nie ma go na zamku.
Ochłonęli jakoś oszaleli ludzie cichy ten i spokojny głos posłyszawszy, stanęli, miecze do pochew wkładając. Magnus nadszedł gniewny, łając i bezczecząc, wyganiać ich nazad do wielkiéj izby.
I jak się ten ogień od jednéj skry począł, tak téż rychło uśmierzył, jedni sami przyszli do opamiętania, drudzy się wzięli zagorzałych imać, odciągać, hamować i poskramiać. Wrzawa powoli ustawała, pojedyńcze głosy tylko podnosiły się w górę z odgróżkami na Sieciecha, na Wojsława, a nawet i na króla samego.
Marko Sobiejucha, przodem zawsze idący, gdzie niebezpieczeństwa nie było, u szpichrza dokazywał, aż go z rozkazu Magnusa precz odegnano. Zajrzał potém do izby i do Zbigniewa ruszył, aby go ściągnąć tam, gdzie się jeszcze ucierano, bo mógł z tego rozjątrzenia dla siebie korzystać. Królewicz się wahał jeszcze, lecz poszedłby może, gdyby od Magnusa nie przybiegł komornik z prośbą a zaleceniem, żeby się nie pokazywał, dopóki spokój nie wróci. Wojewoda i tak miał do czynienia wiele, by umysły rozjątrzone ukołysać.
Marko Sobiejucha, Dobek i inni zebrani przy Zbigniewie, radzi sprawę doprowadzić do ostatka,