Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Królewscy synowie tom I 150.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

w niéj sypiało, bo po kątach widać było wyleżane siano, skórami i suknem ponakrywane. Stało i wiadro bodaj od piwa, nachylone aby z niego wyczerpnąć było można ostatek — ale już próżne. Na stole walały się chleba pruszyny, pod stołem leżały kości, miska i łyżka zapomniana czekała w kącie by ją sprzątnięto.
Dobek z Morawicy rozpuściwszy kaftana zaczął chodzić po izbie jako człowiek co myśli szuka a znaleść jéj nie może. Inni nań patrzali tak jakby od niego czekali czegoś a doczekać się nie mogli.
Marek Sobiejucha, człek co już nie z jednego pieca chleb jadał, a niewiele dbał z jakiego się jutro będzie żywił — siedział u okna, za okno spoglądał i poświstywał. Przerwana rozmowa, widać to było po twarzach, zostawiła po sobie niesmak jakiś. Szło im naopak, kwaśni byli wszyscy.
Na ławach siedzący, owi co tak bardzo szumieli, gdy Wojsław Sieciecha bronił, ofiary wojewody, sprzymierzeńcy królewicza, lica mieli posępne, ust teraz nie otwierali. Spoglądali po sobie trzęsąc głowami, to na Dobka który chodził rozpasany i spluwał, niby coś gorzkiego chcąc się pozbyć.
Po długiém milczeniu, czasu którego jedni ziewali, drudzy palcami kręcili, inni się rozpierali na ławach, miejsca sobie dobrać nie mogąc. Dobek stanął i głośno kląć począł.