Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Królewscy synowie tom I 157.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

rowizną przyodział i świeci się, ale gzła ani jeden niema.
— No, i na to też trzeba — dorzucił Marko — żebyśmy my, a przynajmniéj ja żebym się koło niego pożywił, bo — wiecie o tém — ja także przywędrował tu w złą godzinę. Odarli mnie rozbójnicy w lesie, został mi tylko pachołek w chodakach, który na koniu siedzi jak pies na płocie i pasem się ściska jako osa, bo żołądek ma wyschły. Ja też koszuli dawno nie piorę bo niemam, a opończa co się świeci, tę już musiałem sobie wysłużyć niedawno...
Udał Dobek że tych zwierzeń nie słyszy.
— Wy u nas podczaszym i podskarbim i wojewodą, mówił daléj Marko, radźcie o sobie i drugich.
— Jak z próżnego nalewać — rzekł Dobek — nie potrafię.
— No, to ja wam poradzę — wtrącił Marko.
Siedzący na ławach pod ścianami, zasłyszawszy to, zwrócili nań oczy wszyscy i westchnęli.
Wstał Marko, pociągając odzienia i prostując się.
— Nie darmo człek po świecie bywał, rzekł, i na Węgrzech, i w Akwizgranie i w Kijowie i na Morawach — i gdzie się nie bywało?? Ja tu zaraz przybywszy zwąchałem jak stojemy, myślałem kędyby się pożywić.
Ja sobie prosty wojak — a wy, ludzie rozu-